Każdy ma swoje lęki.
Strach jest odzwierciedleniem naszej słabości. Im bardziej się czegoś
boimy, tym słabsi się czujemy. Lęk nas osacza, owija sobie nasze umysły
wokół palca. Sprawia, że popadamy w paranoję.
Ludzie różnią się od siebie, to chyba żadna rewelacja. Każdy boi się
czegoś innego i wstydzi się o tym mówić. W końcu nikt nie lubi rozmawiać
o swoich słabościach.
I jak już mówiłam, jesteśmy różni. Piekarz, który pracuje w sklepie za
rogiem, boi się ciemności. Wiem, bo każdego wieczoru, gdy przechodzę
obok okien jego mieszkania, światło w sypialni ciągle jest zapalone.
A co, gdybyśmy odcięli mu prąd?
Pewnie przyprawilibyśmy go o dreszcze, gęsią skórkę, przyspieszone tętno
i wytwory wyobraźni. Widziałby w głębokiej czerni coś, czego tak
naprawdę nie ma, ale dlaczego? Tak, bo właśnie stanął twarzą w twarz ze
swoim największym lękiem. Ciemnością.
Ale, jak ja i pewnie większość z was, nie siedziałby bezczynnie.
Odnalazłby w szufladzie latarkę i świece, które rozproszyłyby mrok.
Najmniejsze światło dałoby mu poczucie bezpieczeństwa i cały świat
naszego piekarza skupiłby się tylko wokół małej, woskowej świecy. Serce
się uspokaja, dreszcze ustępują wraz z nadejściem przyjemnego ciepła,
które pochodzi z płomienia.
Teraz ja.
Ja boję się czegoś, co, według mojego systemu wartości, jest dziesięć
razy gorsze od pająków, pięćdziesiąt razy straszniejsze od duchów i o
stokroć bardziej przerażające od ciemności.
Albowiem jest takie miejsce, gdzie nigdy, przenigdy nie chciałabym się
znaleźć. Ciemne, wilgotne korytarze, cichy dźwięk łańcuchów, którymi
skute są twoje nadgarstki i krzyki. Niemiłosierne wrzaski dobiegające
nie wiadomo nawet skąd.
Śni mi się to każdej nocy.
Idę tym cuchnącym korytarzem, który wygląda jak z kadru jakiegoś
Hollywoodzkiego horroru o nawiedzonym budynku. Krzyki innych ludzi nadal
wypełniają pustą przestrzeń. Staram się je ignorować, ale ciągle
dochodzi nowy głos, nowy wrzask. Jakby nie cierpiała jedna osoba, a cała
gromada.
Mijam pomieszczenia, ale nawet nie zerkam do środka. Zza drzwi słyszę
jakieś szelesty, wibracje (zapewne jakiegoś medycznego urządzenia,
biorąc pod uwagę sam fakt, gdzie jestem). Kilka osób ubranych na biało
przechodzi obok mnie. W rękach trzymają jakieś ostre przyrządy,
strzykawki z obrzydliwie zielonkawym płynem w środku, mają też niedużą
lampkę, której kabel ciągnie się po ziemi.
Dochodzę do swojego celu. Jakiś umięśniony mężczyzna, który ciągle szedł
za mną wpycha mnie do białego pomieszczenia. Przy biurku, które było
tam jedynym meblem, siedziała kobieta w średnim wieku. Prosi, bym
usiadła na krześle naprzeciwko niej, ja natomiast bez słowa siadam w
kącie pomieszczenia i podciągam kolana pod brodę.
Nie słucham, co owa kobieta mówi. Kilka razy jednak wychwyciłam słowo "obłąkana". Zastanawiam, się co to oznacza, jednak nic nie mówię. Nie odpowiadam na żadne z pytań. Milczę.
Pewnie niektórzy z was już mnie ubiegli i doskonale wiedzą, jak nazywa
się to miejsce. Wszyscy wiecie. Sami też się tego boicie, doskonale o
tym wiem.
Ale pozwólcie, że potwierdzę wasze przypuszczenia. Te obrzydliwe
korytarze, przerażające krzyki, zasrane terapie, które mają na celu nie
wiadomo co i lekarze którzy zachowują się jakby byli zaginionymi
krewnymi Frankensteina.
Psychiatryk.
I nie uwierzycie.
Czuję się tak, jak nasz biedny piekarz po zgaszeniu światła.
Zostałam oskarżona o coś okropnego. I nie, nie powiem wam teraz, że
jestem niewinna. Jestem jak najbardziej świadoma tego, co zrobiłam. I
wiecie co? Nawet nie żałuję.
Siedzę w jakimś samochodzie, ubrana w coś, co przypomina więzienny
strój. Nie mam ze sobą nic. Nawet własnej szczoteczki do zębów. I jadę
do miejsca, które śniło mi się tylko w najgorszych koszmarach.
I nie mam świecy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz