środa, 14 stycznia 2015

Rozdział 2.

Siedziałam na łóżku w swojej celi.
Nadal niemiłosiernie burczało mi w brzuchu, po tym, jak jedzenie tutaj okazało się połączeniem czegoś z zeszłego tygodnia i wody. Żałujcie, że nie możecie tego zobaczyć.
Było tutaj wiele osób. Na stołówce była tylko jakaś ich część. Wśród innych jadali tylko ci, którzy jeszcze jako tako kontaktowali. Pozostali, czyli ci, którzy całkowicie postradali zmysły siedzieli w swojej celi w kaftanie, podczas gdy jacyś pracownicy wpychali im do ust tą maziowatą breję.
Czyli stwierdzono, że mogę przebywać wśród innych. To chyba powinno mnie pocieszyć, ale nie. Nie pocieszało mnie to ani trochę.
Tak naprawdę, jedyne uczucie, jakie w sobie skrywałam, to był strach.
Siedziałam w celi. I to nie byle jakiej. Śmierdziała, była mała, miała skrzypiące łóżko i brudną podłogę. Jadałam w towarzystwie żywych-ale-nie-do-końca, którzy patrzyli na mnie, jakbym była chodzącą muffinką. Cały czas musiałam znosić krzyki, które dobiegały z innych pomieszczeń. Na przykład teraz. Nawet nie mogę się skupić i dokończyć myśli przez wrzask jakiegoś faceta kilka cel dalej. Można zajoba dostać, wierzcie mi.
Ale najgorsze w tym gównie było chyba to, że byłam sama.
Zwróćcie uwagę na to, że podczas mojego niedługiego pobytu tutaj ani raz się nie odezwałam. Jakoś nie uśmiechało mi się zaprzyjaźnianie z kimś, kto wyglądał jak zombie. A nawet jeśli był taki ktoś, kto wyglądał tutaj normalnie (a był), nie zmieniało to faktu, że tu jest i jest psycholem.
Spędziłam tu jeden dzień.
Zabrano mnie na jakąś terapie, gdzie, jak w moich snach, kobieta zadawała mi różne pytania. Coś typu : "jak się czujesz?", albo "żałujesz tego, co zrobiłaś?". Ale i tak nic nie pobije "Czy widzisz lub słyszysz coś, czego nie ma?". Ubaw po pachy.
Jak się pewnie domyślacie, nadal uparcie milczałam. Nie chciałam rozmawiać z kimś, kto robił to, bo musiał. Bo przecież za to płacono tej terapeutce, co nie? Za rozmawianie ze mną i innymi.
Gadanie do ręki też na niewiele by się zdało. Moja wyobraźnia ograniczała się do absolutnego minimum, więc prędzej czy później, uderzyłabym się w czoło z pytaniem "co ty kurwa robisz, tępa idiotko?"
Tak więc, zostałam sama.
Sama gdzieś, gdzie być może powinnam być.
Ooo tak, jak najbardziej powinnam.
Ale nie chciałam. Tu było okropnie i nie byli w stanie mi pomóc, to przecież jasne.
W moim umyśle było coś... innego. Coś, przez co właśnie tu siedzę. To było jak nowotwór, który został wykryty za późno. Nie dało już się tego wyciąć. Trzeba po prostu czekać na postęp choroby, a potem na śmierć.
Właśnie, śmierć.
Ludzie boją się jej jak ognia, jakby nie byli świadomi, że ona i tak ich dopadnie. Ja zdawałam sobie sprawę, że umrę. I chyba tylko to nie wpędzało mnie w większą paranoję. Bo wiedziałam, że kiedyś stąd wyjdę. W taki, czy inny sposób.
Podczas moich rozmyślań (które co jakiś czas przerywał krzyk), widziałam kilku pacjentów, którzy pewnie wracali do swoich cel. Szli osobno i byli prowadzeni przez wysokich i dobrze zbudowanych mężczyzn.
Patrzyłam na nich z zaciekawieniem. Chciałabym wiedzieć, o czym myślą, gdy siedzą cicho, lub co mają na myśli, gdy mówią coś niezrozumiałego dla innych. Wszyscy byli zagadką.
Nagle ktoś stanął pod moją celą. Była to kobieta, może kilka lat starsza ode mnie. Dłońmi chwyciła kraty i wlepiła swój wzrok we mnie. Rany, to było naprawdę straszne.
- Cześć. - powiedziała po jakimś czasie. Mówiła cicho, więc ledwo ją usłyszałam. A jednak zaskoczona zamrugałam oczami. To była pierwsza osoba, która postanowiła podjąć rozmowę ze mną, bez żadnego przymusu.
- Cześć. - odpowiedziałam troszkę głośniej niż ona. To było moje pierwsze słowo od ponad 24h.
Spostrzegłam, jak kąciki ust kobiety delikatnie się unoszą.
- Megan. - mruknęła.
Po raz kolejny się zdziwiłam. Czy osoby w takim miejscu jak to nie powinny siedzieć w kącie i bujać się w przód i w tył?
- Lucy. - wymamrotałam i wstałam z łóżka. Powoli podeszłam do Megan i chwyciłam kraty od drugiej strony. Proszę. Dwie psychopatki znalazły wspólny język.
Przyjrzałam jej się. Miała krótkie, brązowe, poplątane włosy. Oczy w tym świetle też wydawały się być ciemne, zaś cera przeciwnie. Ona też była blada i miała fioletowe sińce pod oczami. Ale pomimo wszystko, do głowy przyszła mi taka myśl, że była naprawdę ładna.
Jej dłonie nadal zaciskały się na kratach. Kiedy się dłużej przypatrzyłam, dostrzegłam kilka małych ran. Były na jej długich palcach i wydawały się ciągnąć po nadgarstek.
- Co to? - spytałam bez większego namysłu. Megan podążyła za mną wzrokiem i lekko się uśmiechnęła. Chwyciła rękaw jednej ręki i go podwinęła, a ja głośno wciągnęłam powietrze.
Jej ręka w całości poryta była ranami. Niektóre były większe i głębsze, inne mniejsze i płytsze. Zmarszczyłam brwi.
- Sama to sobie zrobiłaś?
Dziewczyna tylko pokiwała głową, a jej uśmiech nadal nie schodził z twarzy, gdy przyglądała się ranom.
- Dlaczego? - szepnęłam.
Megan podniosła wzrok i posłała mi lodowate spojrzenie. Już się nie uśmiechała. Zmarszczyła czoło, jakby moje pytanie było najgłupszym, jakie mogłam zadać, a odpowiedź była oczywista.
- Oni mi każą. - pochyliła się w moją stronę, by się upewnić, że nikt tego nie usłyszy, pomimo, że byłyśmy same na korytarzu. Czy ona nie miała ochroniarza? Dlaczego?
- Kto? - spytałam równie cicho, co ona.
Ta tylko wywróciła oczami. Miała mnie za idiotkę.
Sięgnęła do kieszeni swojego kostiumu i wyjęła z niego coś niewielkiego. W pierwszej chwili się przestraszyłam, bo przecież stałyśmy tak blisko siebie, że bez większego problemu mogłaby zrobić mi krzywdę. Jednak ona ani drgnęła.
Chwyciła moją dłoń w swoją lodowatą i wcisnęła w nią nieduże, czarne pudełeczko. Spojrzałam na nią pytający wzrokiem, gdy ta się odsunęła na kilka kroków od krat.
- Tobie też będą kazali. - powiedziała jeszcze i po prostu odeszła tanecznym krokiem.
Jasna cholera, co to miało być?
Stałam tam jak ostatnia idiotka, jedną dłonią nadal ściskając pręt. W drugiej miałam pudełeczko Megan. Spojrzałam na nie marszcząc brwi i zaczęłam obracać je palcami. Jak to gówno się otwiera?
W końcu udało mi się je otworzyć, a moje przypuszczenia na temat tego, co było w środku się potwierdziły.
Żyletki.
Było ich z pięć, każda starannie zapakowana w biały papier.
Zaczęłam się zastanawiać, jacy oni "kazali" zrobić Megan coś takiego. Usiadłam z pudełeczkiem na łóżku, opierając głowę o ścianę.
I co to miało znaczyć, że "mi też będą kazali"?
Kurwa, to było jakieś chore.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz